piątek, 27 lutego 2015

Essaouria - MOROCCO PART II

Miasto portowe nad oceanem, położone niecałe 200km od Marrakechu. Właśnie tutaj zaznaliśmy marokańskiego życia nocnego, a to wszystko za sprawą Pedro - naszego brazylijskiego kompana podróży, którego poznaliśmy w naszym hostelu w Marrakechu. To Pedro był pierwszą osobą która poczęstowała nas lokalnym haszem, to on zastępował nasz język migowy (gdy angielski zawodził) tłumacząc kelnerowi co chcemy zamówić po francusku, to on opowiedział nam o jednym z najlepszych hosteli w jakich byłem w życiu, to dzięki niemu Essaouira długo pozostanie w mojej pamięci.


Jadąc do Essaouiry mieliśmy znaleziony nocleg dla naszej trójki na couchsurfingu, niestety nie udało nam się namówić naszego hosta na nocowanie dodatkowej osoby dlatego Pedro wylądował w hostelu. Wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani tym, że jedziemy nad ocean w grudniu. Z utęsknieniem czekałem na wycie mew, szum oceanu, dzwięk rozbijających się fal o skały ale przede wszystkim najbardziej nie mogłem doczekać się surfingu. Wylądowaliśmy u Anwara na materacu, w domu którym powietrze przepełnione było stęchlizną i wilgocią, obskurne ściany pokryte były autorskimi “obrazami” naszego hosta głównie przedstawiającymi konie, na jednym ze stolików znajdowało się końskie siodło, a w salonie piętrzyły się zakręcone schody prowadzące do gołębnika na dachu. Anwar ma 3 konie i jak on to nazywał “fancy” gołębie, do tego ma monitor komputerowy bez jednostki centralnej, 3 ex żony i nową żone która się chowała na nasz widok. Ogólnie był bardzo miły i pomocny ale za to DZIWNY, jak to nazwaliśmy: “przytrzymany”. Po spędzonej nocy u naszego hosta spotkaliśmy się z Pedro który chyba jeszcze był pijany po szalonej nocy w hostelu. Kiedy zaczął nam opowiadać jaki zwariowany wieczór przeżył długo nie musieliśmy się zastanawiać i zgodnie z Zochą i Sylwią stwierdziliśmy że rezygnujemy z Anwara i przenosimy się do hostelu. Atlantic Hostel w Essaouirze to najlepszy hostel w jakim w życiu byłem, a to wszystko za sprawą tarasu na dachu budynku, wspaniałej atmosfery jaką tworzą ludzie i wystrój. Pierwszego dnia zostawiliśmy w hostelu nasze rzeczy i ruszyliśmy na plażę, chwilę pograliśmy we frisbe z miejscowymi, a później udaliśmy się w poszukiwanie knajpy z marokańskimi potrawami. Dotarliśmy do miejsca polecanego przez ludzi z hostelu, była to zwykła kuchnia z piecem kaflowym i jadalnią gdzie znajdowało się pare plastikowych stolików i krzeseł ogrodowych. Jedliśmy tajine, kuskus z warzywami, soczewicę i groch, popijając marokańską herbatką a za wszystko to zapłaciliśmy mniej niż 30 zł. Medyna Essaouiry jest bardzo żywa, wąskie uliczki, stragany, restauracje i malownicze riady są jej nieodłączną częścią. Wieczór spędziliśmy na tarasie naszego hostelu w międzynarodowym towarzystwie popijając piwka, paląc jointy, jedząc lokalne “munchies” i rozmawiając do późnej nocy. Niestety był to nasz ostatni wieczór z Pedro który następnego dnia musiał wrócić do Marrakechu by złapać swój samolot powrotny. Dzień 3ci w Essaouirze był dość leniwy, chcieliśmy się udać do wioski surferów oddalonej o 20 minut drogi na południe. Niestety nie doczekaliśmy się autobusu i do tego zaczęło padać. Dlatego resztę dnia spędziliśmy w marokańskiej “aptece”, ugoszczeni pyszną herbatą testowaliśmy afrodyzjaki, przyprawy i olejki arganowe. Wieczorem poszliśmy na marokańską domówkę dzięki naszej znajomej pracującej w hostelu. Imprezowicze okazali się profesjonalnymi rasta love&peace muzykami. To była jedna z wielu sytuacji w której żałuję że nie wziąłem ze sobą aparatu. Myślisz sobie: idziesz na imprezę, wypijesz, nie wiesz co Cię czeka... a zostawię aparat… co by go nie zgubić, nie przepić, nie zniszczyć. WCALE NIE! Zawsze bierzcie ze sobą aparat, wszędzie gdzie się da! Ja już się o tym przekonałem! Wieczór był magiczny, wypełniony muzyką i pysznym domowym taijne. Następnego dnia poszliśmy na ich koncert do jednej z restauracji. Rytm bębnów, gitary i gimbri poruszył niejedne biodra, nawet kucharka skusiła się wyjść na parkiet i pokazać co potrafi. Po udanym wieczorze, następnego dnia, wyruszyliśmy do Taghazout, wioski surferów, słońca, rybaków, widoków, wielbłądów i pysznego jedzonka! Stay tuned…




































czwartek, 26 lutego 2015

TATRY 2015

Autostopowy wypad weekendowy w Tatry był bardzo udany. Tego mi było trzeba, słońca, dobrego towarzystwa, przypadkowo poznanych ludzi na trasie, świeżego powietrza, gór, widoków, zdjęć i spokoju, z dala od miasta. Tego wszystkiego zaznaliśmy w Dolinie Chochołowskiej w zachodnich Tatrach. Podczas naszej przygody przekonałem się dlaczego nie chodzi się po górach gdy wieje z prędkością 70km/h i jakie jest prawdziwe oblicze halnego. Nie udało się na wyjść na szczyt Grześ (1653 m.n.p.m), dlaczego? HALNY! Mam nadzieje, że niedługo uda mi się skleić krótki filmik z wyjazdu ale póki co zapraszam do relacji zdjęciowej!